Gość, który zabrał nas spod Szumen, jest Francuzem mieszkającym z rodziną już na stałe w Bukareszcie. W sprawach służbowych przynajmniej raz w tygodniu jeździ do Bułgarii. W naszych wcześniejszych planach nie chcieliśmy wjeżdżać do stolicy, by uniknąć problemów z późniejszym wydostaniem się na jej obrzeża. Jednak nasz kierowca, dowiedziawszy się, że wcześniej jeszcze nigdy nie byliśmy w centrum, obwiózł nas przez najciekawcze lub też najważniejsze miejsca w mieście. Zobaczyliśmy m.in. Plac Wolności czy też Pałac Czałczesku - drugi co do wielkości budynek na świecie. Miasto pełne jest betonowych, kwadratowych bloków i budynków, zaklejonych ze wszystkich stron wielkimi bilboardami i reklamami. W oczy rzucają się także przewody na słupach, których jest niezliczona ilość, biegnących tak naprawdę nie wiadomo dokąd, bo niektóre tylko wisiały gdzieśtam pourywane. Kierowca mówi, że francuscy turyści mówią, że miasto to ma bardzo dużo przepięknych miejsc, lecz trzeba je po prostu odkryć. Samo to już może być dużą frajdą... Myślałem wcześniej, że miasto mniej przypadnie mi do gustu, ale jednak nie jest to tylko zwykły prostokątny beton. Naprawdę warto w przyszłości poświęcić chwilę temu miastu...
Naszym kolejnym rumuńskim celem była szosa transfogaraska, więc powiedzieliśmy kierowcy z pamięci (bo mapa Rumunii była wtedy jeszcze w plecaku schowana), że chcemy kierować się na Ploiesti... Tu się pomyliliśmy, bo najkrótsza trasa biegnie oczywiście przez podobnie brzmiące Pitesti... Ale gdy to odkryliśmy, staliśmy już na północnych obrzeżach Bukaresztu, przy obwodnicy miasta, która podobno nie do końca zamyka się w "ring road".